Dębica nie zapomniała. Choć minęło 25 lat, to wystarczy jedno nazwisko, by w rozmowach zapadła długa pauza. Andrzej K. – mężczyzna, który w 2000 roku zamordował i poćwiartował 12-letniego Łukasza – właśnie wyszedł na wolność. Informacja obiegła miasto szybciej niż jakikolwiek oficjalny komunikat. Plotka, podszept, domysły. Bo choć nie wiadomo, gdzie dokładnie przebywa, to wiadomo jedno: wyrok się skończył.
W tamtym roku świat wyglądał inaczej. W wiadomościach dominowała kampania prezydencka, którą Aleksander Kwaśniewski wygrał później już w pierwszej turze. Internet dopiero raczkował, modemy piszczały przy łączeniu, nikt nie słyszał o smartfonach. Dzieci po szkole grały w kapsle – Łukasz też. Najchętniej na chodniku pod blokiem albo w pobliskim parku. Tam właśnie spotkał swojego oprawcę, którego znał z osiedla. Dał się zaprosić do mieszkania. Nie wiedział, że to będzie jego ostatni dzień.
Chłopiec zaginął w sobotę, 29 kwietnia. Nikt jeszcze nie bił na alarm. Dopiero w niedzielę anonimowy telefon skierował policję do jednego z bloków w Dębicy. W mieszkaniu Andrzeja K. znaleziono reklamówki z ciałem Łukasza. Sprawca pociął je piłą ogrodową. Chciał zakopać na terenie miasta, albo wyrzucić na śmietnik. Wcześniej atakował swoją ofiarę kilkakrotnie butelką, popielniczką, bił pięściami. Śrubokrętem zadał mu 14 ran w głowę i dziewięć w klatkę piersiową.
Proces
Proces Andrzeja K. toczył się w Tarnowie. Miał wtedy 26 lat. Przyznał się do winy niemal od razu. Tłumaczył, że zabił w „zdenerwowaniu” – bo chłopiec nie miał przy sobie pieniędzy, którymi miał zapłacić za kasety magnetowidowe i magnetofonowe do nauki angielskiego. Tak przynajmniej twierdził oskarżony.
Z relacji wynikało, że Łukasz przyszedł tam dobrowolnie. K. Pokazał mu kolekcję kaset i zaprosił do środka. Potem zabił. Bez ostrzeżenia. Bez walki. I bez powodu, który można by zrozumieć.
W sądzie powracał wątek pieniędzy, ale nie dawał spokoju. W szczegółowych zeznaniach Andrzej K. odtworzył, co zrobił i jak to zrobił – ale ani razu nie powiedział, że chciał coś ukraść. Nie wspomniał o chęci wzbogacenia się. Nie brzmiał jak ktoś, kto miał plan. Bardziej jak ktoś, kto chciał, by świat zgasł na chwilę razem z nim.
26-latek na osiedlu uchodził za kogoś zwyczajnego. Nosił długie włosy, słuchał głośnej muzyki i miał ksywę „Nurek”. Młody facet, trochę zamknięty w sobie, czasem z puszką piwa, czasem z cieniem pod oczami. Wiedziano, że pije. Mówiono, że może bierze coś jeszcze. Ale nie budził strachu. Raczej litość. Po śmierci rodziców trzymał się z podobnymi do siebie. Sklep, ławka, wieczór. Nikt się nie spodziewał, że w jego mieszkaniu dojdzie do tragedii.
Biegli nie mieli wątpliwości: mężczyzna nie był niepoczytalny. Ale miał zaburzenia osobowości, wynikające z wieloletnich problemów w relacjach społecznych i brania używek. W jego życiu było coraz mniej światła. Nie miał pracy, nie miał pieniędzy, zalegał z opłatami. Według sędziego, który prowadził sprawę, Andrzej K. sam przyznał, że rozważał popełnienie ciężkiego przestępstwa. Bo chciał trafić do więzienia. Na długo. Miał myśleć o morderstwie, zanim jeszcze doszło do zbrodni.
W Dębicy ludzie znów o tym mówią
25 lat minęło. Andrzej K. skończył swoją karę i opuścił więzienie. Teraz w Dębicy zawrzało. Ludzie pytają: „Gdzie on jest?”, „Czy wróci?”, „Czy można go spotkać na ulicy?”.
Według informacji policji mężczyzna nie przebywa ani w Dębicy, ani nawet w województwie. Został objęty nadzorem w specjalnym ośrodku. Jest pod kontrolą. W teorii – bezpieczny dla otoczenia. Formalnie – na wolności.
Na osiedlu nikt nie chce mówić pod nazwiskiem. — Co my mamy powiedzieć? Że to się wydarzyło za ścianą? Że dziecko nie wyszło już z tej klatki? — mówi kobieta, która pamięta tamten czas. — Ja bym tylko chciała, żeby nasze dzieci nie musiały tego znać.
Nie ma tablicy. Nie ma zniczy. Jest tylko wspomnienie. Dziura, której nie da się załatać – ani czasem, ani słowem.
Jest też grób. Szary, prosty, z napisem: „Zginął śmiercią męczeńską”. Na zdjęciu — chłopiec w jasnym sweterku, z przylizaną grzywką i spojrzeniem, które niczego się nie boi. Patrzy z porcelanowej ramki wprost na tych, którzy przychodzą, milkną i nie wiedzą, co powiedzieć.
Pod spodem słowa od rodziców. Te, których nikt nie chciałby nigdy pisać:
„Bóg Cię zabrał do Swej Chwały, a nam smutek, żal i łzy pozostały”.