Gdyby tamten dzień był człowiekiem, miałby dziś 80 lat. Ale on wciąż krzyczy. Przez dym, przez łzy, przez opowieści. Krzyczy z popiołu.
2 maja w Radawie odbyła się wyjątkowa inscenizacja. Przypomniała o wydarzeniu, które przez lata było wypalonym piętnem w pamięci mieszkańców Wiązownicy. O świcie 17 kwietnia 1945 roku wieś została zaatakowana przez oddziały UPA. Spłonęło ponad 100 domów. Zginęło około 100 osób. Była to największa jednorazowa masakra Polaków dokonana przez ukraińskich nacjonalistów w granicach dzisiejszej Polski.
„Ojciec mówił: przyszli od lasu. Jak wilki”
Pan Tadeusz, który zna los wsi z opowieści ojca, do dziś nosi w sobie te wspomnienia sprzed lat.
– Ojciec mówił, że to była cicha noc. Nienaturalnie spokojna. Tylko psy ujadały. Potem – ogień. Krzyki. Strzały. Przyszli od strony Sanu i od lasu, od Radawy. Pamiętam, jak mówił, że pierwsze, co widział, to płonące dachy i sąsiada, który biegł z siekierą, bo nie miał nic więcej do obrony – opowiada. – Ludzie spali. Nie wszyscy zdążyli uciec.
Samoobrona z karabinem na spółkę
Wieś nie była bezbronna. Walki trwały pięć godzin. Do obrony stanęli mieszkańcy z ks. Józefem Misiem na czele, pluton Wojska Polskiego z folwarku, oddział NSZ „Radwana” z Piwody, a nawet chłopi z sąsiedniego Szówska.
Ojciec pana Tadeusza trzymał wartę z kolegami 50 metrów od domu. O czwartej nad ranem wrócili zmęczeni i przemarznięci. Zdążyli się położyć. Obudził ich krzyk matki: „Pali się wieś!”.
Potem wszystko działo się szybko. Bydło trzeba było wypuścić. Rodzina – w popłochu uciekała w stronę Jarosławia. Wokół padały strzały i wybuchały bomby moździerzowe.
Trzy nazwiska, które przetrwały
To był chaos i bohaterstwo. Wieś stanęła do walki. Wspomnienia zachowały trzy nazwiska: Józef Ochęduszko, dyrektor szkoły, Władysław Wyczawski, weterynarz, i ks. Józef Miś.
– Dzięki nim udało się obronić górną część wsi – wspomina pan Tadeusz.
Ale skutki były straszne. 165 domów spłonęło. Zginęło około 100 osób – wielu cywilów, w tym kobiety i dzieci. Kto nie zdążył uciec spod rąk oprawców, ginął w płomieniach lub od kul.
– Ojciec mówił, że bili dzieci i kobiety. Kogo tylko dopadli, tego mordowali. Nie mieli litości – dodaje pan Tadeusz.
We wsi schronienia szukało wielu Polaków z sąsiednich miejscowości – z Cetuli, Mołodycza, Nielepkowic. Uciekali przed terrorem UPA, licząc, że Wiązownica ich ocali. Przynieśli ze sobą nadzieję – ale i strach. A ten zawisł nad całą wsią.
Napastnicy rabowali, co się dało – konie, krowy, wózki z dobytkiem. Ładowali mienie na wozy, jakby grabież była ich drugim powołaniem. Ale opór mieszkańców sprawił, że wielu łupów nie zdołali zabrać. Uciekali w popłochu, zostawiając za sobą zwłoki, ogień i śmierć.
Upamiętnienie i echo ognia
Tablica na kościele przypomina o tym dniu. Powstała w 2013 roku. Ale pamięć żyje głębiej – w ludziach. Dlatego inscenizacja w Radawie nie była tylko rekonstrukcją. To był hołd. Próba oswojenia ciszy po krzykach.
Bo Wiązownica to nie tylko wieś. To symbol. I ostrzeżenie.