Rzeszów, Podkarpacie, historie i zdarzenia

Tragedia w Tarnobrzegu. Ciała odkryto dopiero po dwóch tygodniach

Cisza za ścianą

Jest piątek, 13 czerwca. Na cmentarzu komunalnym przy ulicy Litewskiej w Tarnobrzegu odbywa się cicha ceremonia pogrzebowa. Dwie niewielkie urny stoją obok siebie na katafalku, a przed nimi jeden ksiądz i zaledwie kilkanaście osób. Wśród zebranych brak licznej rodziny – dominują sąsiedzi z bloku przy ulicy Orzeszkowej. To ci sami ludzie, którzy niespełna dwa tygodnie wcześniej gromadzili się pod blokiem przy Orzeszkowej, wstrząśnięci wiadomością o tym, co wydarzyło się tuż obok nich. „Jak to możliwe, że przez tyle dni nikt nie zapukał?” – to pytanie, które wtedy padło z ich ust i które zdaje się wisieć teraz w powietrzu, niewypowiedziane. Bo za zamkniętymi drzwiami tego zwyczajnego mieszkania na tarnobrzeskim osiedlu rozegrał się dramat, tak cichy i zarazem tak niewyobrażalny, że do dziś trudno go pojąć.

Po zakończeniu nabożeństwa ksiądz w milczeniu prowadzi kondukt do niewielkiej kaplicy Wszystkich Świętych. Tam, w półmroku wnętrza, dwie urny – jedna z prochami 57-letniego syna, druga z prochami jego 95-letniej matki – spoczywają obok siebie na stole przykrytym czarnym suknem. Kwiatów jest niewiele; pojedyncze wieńce od sąsiadów i drobne wiązanki świadczą o skromności uroczystości. Ceremonia kończy się szybko. Nim prochy zostaną złożone do wspólnego grobu, słychać jeszcze ciche pożegnalne słowa księdza o nadziei spotkania w lepszym świecie. Tymczasem na osiedlu w szemranych rozmowach słychać tylko pojedyncze zdania: „Taka tragedia…”, „Tu, u nas…”, „Nikt nic nie wiedział…”. Mieszkańcy unikają głośnych ocen, ale ich przygnębione twarze zdradzają jedno – ta śmierć ciąży im jak niewypowiedziany wyrzut sumienia.

Za zamkniętymi drzwiami

Ten niepozorny blok przy ulicy Orzeszkowej w Tarnobrzegu wygląda jak setki podobnych w całej Polsce – szare, czteropiętrowe ściany, rząd identycznych okien, na parterze drzwi wejściowe zamykane domofonem. W jednym z mieszkań na drugim piętrze tego budynku życie toczyło się cicho, aż w ostatnich dniach maja zamarło zupełnie. Przez pewien czas niczego nie było widać ani słychać. Dopiero niecodzienne znaki zaniepokoiły mieszkańców: najpierw pojawiły się dziesiątki much krążących przy oknie i na klatce schodowej, potem wyczuli słodkawy, mdły zapach sączący się przez drzwi mieszkania. W niedzielę 1 czerwca – dzień, w którym wielu tarnobrzeżan żyło emocjami wyborczymi – na klatce tego bloku zaroiło się od policjantów i strażaków. Zaalarmowani przez sąsiadów, funkcjonariusze siłowo wyważyli zamknięte drzwi. To, co znaleziono w środku, na zawsze odmieniło to spokojne dotąd miejsce.

W dusznym półmroku mieszkania odkryto ciała 95-letniej pani Marii i jej 57-letniego syna, Kazimierza. Matka i syn zmarli we własnym domu, lecz ich śmierć ujawniono dopiero po kilku czy kilkunastu dniach od faktycznego zgonu. Wszystko wskazuje na to, że tragedia rozegrała się jeszcze pod koniec maja – świadczy o tym choćby fakt, że rodzina nie odebrała należnej emerytury za kończący się miesiąc. Sekcja zwłok nie wykazała udziału osób trzecich ani żadnych oznak przemocy. Śledczy nie mieli wątpliwości co do przebiegu wypadków: Kazimierz umarł pierwszy, najprawdopodobniej nagle, z przyczyn naturalnych. Jego 95-letnia matka – przykuta od lat do łóżka i całkowicie zależna od pomocy syna – została sama, unieruchomiona w czterech ścianach. Pozbawiona opieki, pożywienia i wody, gasła powoli w ciągu kolejnych dni, nim przyszła również po nią śmierć z głodu i skrajnego wycieńczenia. Można sobie wyobrazić jej wołanie o pomoc – może rozpaczliwe krzyki w pierwszych godzinach, potem coraz słabsze błagania o wodę – które tłumiły mury i zamknięte okna. Nikt jej nie usłyszał. W bloku zamieszkałym przez dziesiątki osób, tuż za cienką ścianą sąsiadów, dokonał się dramat samotnej śmierci.

Historię życia tej pary można dziś odtworzyć jedynie we fragmentach, na podstawie strzępków wspomnień sąsiadów i nielicznych faktów. Wiadomo, że Kazimierz mieszkał z matką od lat i był jej jedynym opiekunem. Pani Maria, wcześniej energiczna i serdeczna kobieta (jak twierdzą nieliczni, którzy ją jeszcze pamiętają z dawnych czasów), od blisko dekady nie opuszczała już mieszkania. Czasami tylko można ją było dostrzec, jak siedziała na balkonie otulona kocem, ale i to ustało w ostatnich miesiącach. Jej świat skurczył się do czterech ścian pokoju. Syn poświęcił się opiece nad nią – nie pracował zawodowo, utrzymywali się skromnie z jej emerytury, a bywało, że widywano go, gdy zbierał po osiedlu puste puszki na skup, by trochę dorobić. Żyli cicho, zamknięci w sobie. Dla sąsiadów stanowili znajomy, lecz dyskretny element codziennego krajobrazu: starsza pani, którą coraz rzadziej dało się zobaczyć, i jej dorosły syn, krzątający się gdzieś po klatce schodowej lub niosący zakupy. Nikomu nie przyszło do głowy, że los szykuje dla nich tak okrutny scenariusz.

Sąsiedzi i osiedle

Tragedia w mieszkaniu wstrząsnęła całym blokiem i okolicą. Jeszcze długo po odkryciu ciał na klatce schodowej unosił się cień tamtych wydarzeń – w dosłownym sensie wywietrzał dopiero po gruntownym sprzątaniu, ale w przenośni pozostał w głowach mieszkańców na dobre. Wielu z nich do dziś nie może sobie darować, że nie zaalarmowali służb wcześniej.

– Nie możemy się z tym pogodzić – przyznaje jedna z sąsiadek. Głos jej się załamuje. – To się działo tuż obok nas, za ścianą… a myśmy się w ogóle nie zorientowali. Ale to nie była znieczulica, to był straszny zbieg okoliczności – dodaje po chwili, jakby w obronie całego naszego bloku. To, co wydarzyło się, stało się dla mieszkańców bolesnym przypomnieniem, jak kruche bywa ludzkie życie w czterech ścianach izolacji.

Czy ktokolwiek powinien był zauważyć znaki ostrzegawcze? – to pytanie pada teraz w niejednej głowie. Wszyscy jednak wiedzą, że łatwo mówić po fakcie. Przed tragedią nic nie wydawało się szczególnie niepokojące. Starsza pani od lat chorowała, syn się nią zajmował – ot, życie jakich wiele.

Mimo to wydarzenia te skłaniają do szerszych refleksji. – Kiedyś było inaczej – wzdycha inna mieszkanka osiedla, pani Teresa, stojąc ze spuszczonym wzrokiem. – Kiedyś były dzieci, ławki, place zabaw. Ludzie rozmawiali, znali się, nawet imieniny wspólnie spędzali. Dziś każdy żyje swoimi sprawami, siedzi w swoim świecie.

Te gorzkie słowa znajdują potwierdzenie w odczuciach wielu osób z pokolenia pani Teresy. Dawniej sąsiedzi spędzali razem czas na podwórku, tworzyli małą wspólnotę – teraz coraz częściej mijają się obojętnie, zamknięci za drzwiami własnych mieszkań. Paradoksalnie w dobie wszechobecnych mediów społecznościowych i nieustannego kontaktu online, więzi lokalne słabną. Możemy przyjaźnić się z kimś z drugiego krańca świata, a nie znać imienia starszej pani zza ściany. Na osiedlu, które kiedyś tętniło życiem wspólnotowym, zapanowała anonimowość wielkiego miasta: każdy żyje we własnym rytmie, często nieświadomy, co dzieje się tuż obok. W takiej atmosferze łatwo przegapić nawet sygnały rozpaczliwe – słaby głos wołający o pomoc może pozostać niezauważony w kakofonii codzienności.

Zabrakło wsparcia

Szok i poczucie winy sąsiadów to jedno, ale pojawia się też pytanie o instytucje i mechanizmy, które powinny chronić najbardziej bezbronnych. Okazuje się, że rodzina z ulicy Orzeszkowej była praktycznie niewidoczna dla systemu opieki społecznej. Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie w Tarnobrzegu nie miał wcześniej żadnych sygnałów ani zgłoszeń, by zainteresować się losem 95-letniej pani Marii. Nikt – ani żaden sąsiad, ani żaden krewny – nie zwrócił się do MOPR z informacją, że starsza, schorowana kobieta pozostaje pod opieką tylko jednego, również niezbyt młodego już syna. Urzędnicy podkreślają, że wnioski o objęcie opieką mogą składać nie tylko członkowie rodziny, ale nawet osoby postronne, na przykład zaniepokojony sąsiad. W tym przypadku jednak zabrakło zarówno takiego zgłoszenia, jak i – być może – świadomości, że w ogóle jest ono potrzebne.

Czy Kazimierz i jego matka sami nie chcieli pomocy? Być może unikali kontaktu z opieką społeczną z obawy, że ktoś mógłby uznać ich sytuację za niewłaściwą i np. skierować panią Marię do domu opieki. A może zwyczajnie nie wiedzieli, jakie wsparcie mogliby otrzymać. Tego już nie dowiemy się nigdy. Faktem pozostaje, że cały ciężar codzienności spoczywał na barkach jednego człowieka – i gdy ten człowiek nagle zniknął, nie istniał żaden “bezpiecznik” systemowy, który wykryłby ich dramat wystarczająco wcześnie. Ta sprawa wywołała więc falę dyskusji o samotności osób starszych i lukach w opiece społecznej.

Pojawiają się pytania bez łatwej odpowiedzi. Czy można było zapobiec tej tragedii? Czy gdyby istniały obowiązkowe wizyty pracowników socjalnych u osób w podeszłym wieku, to ktoś wcześniej zastukałby do drzwi pani Marii? A gdyby wprowadzono system codziennych telefonicznych sprawdzeń – prosty telefon “czy wszystko w porządku?” – czy wyczerpana staruszka zdążyłaby podnieść słuchawkę i wezwać pomoc? A może wystarczyłaby zwykła sąsiedzka czujność – odruch zainteresowania się, gdy przez dzień lub dwa nie słychać zwykłych odgłosów za ścianą? Takie sugestie padają teraz w rozmowach mieszkańców Tarnobrzega i w debatach publicznych. Każdy próbuje znaleźć rozwiązanie na przyszłość, by podobny przypadek już się nie powtórzył.

Smutna lekcja

Wracam myślami do słów sąsiadów, do ich nieutulonego poczucia winy. Wyobrażam sobie panią Marię samotnie spoglądającą kiedyś z balkonu na podwórko, gdzie bawiły się dzieci – i Kazimierza cierpliwie niosącego jej kolejną szklankę wody. Ta cicha codzienność zniknęła, nim ktokolwiek zdążył ją dostrzec. Cisza, jaka zaległa za tamtymi drzwiami, została przerwana dopiero przez muchy i odór śmierci – o wiele za późno.

Pogadajmy gestami – wybierz reakcję

😍
4%
6
😱
44%
61
😭
42%
59
👍
9%
13